Powered by Smartsupp
Skip to main content

Niemcy pozostaną hegemonem Europy

Dominacja Niemiec w kluczowych instytucjach unijnych tak szybko się nie skończy – uważa prof. Simon Bulmer, brytyjski historyk ekonomii i myśli politycznej

 

O zbyt daleko idącej przewadze Niemiec w UE publicyści nie dyskutują od dziś. Jest ona faktem. Ciekawe wydaje się jednak pytanie, czy RFN – jak twierdzą jej władze – przejęła nieoficjalne przywództwo w Europie „mimowolnie”. Czy ta dominacja w instytucjach unijnych została Niemcom w istocie narzucona?

 

Simon Bulmer: Niemieccy politycy twierdzą, że RFN przejęła tę rolę „mimowolnie”, choć jednocześnie przyznają, że w obliczu „nieuchronnego” przebiegu wydarzeń kiedyś musiała to uczynić. Prezydent Frank–Walter Steinmeier powiedział jakiś czas temu, że Niemcy jakoby tej przywódczej roli w Europie sobie same nie wybrały. Jego zdaniem zawdzięczają ją temu, że w niepewnych czasach kryzysowych pozostały jedyne jako niezmiennie stabilne. Abstrahując już od tego, ze powody, z jakich Niemcy pozostawały „stabilne”, głowa państwa RFN skrzętnie pomija, to należy z pewnością zauważyć jedno: Niemcy nie tylko od lat grają w Unii pierwsze skrzypce i nawet jeśli sami określają się mianem pacyfistów pod względem militarnym, to już co najmniej od dziesięciu lat pod względem politycznym i gospodarczym są hegemonem Europy.

 

Czy mógłby pan wskazać dokładny okres, w którym Niemcy faktycznie przejęły przywództwo w Europie?

 

Trudno wskazać dokładną datę przejęcia przez Niemcy nieformalnego przywództwa w Europie, choć wiadomo, że nie nastąpiło ono z miesiąca na miesiąc. Prawdopodobnie należy się nawet cofnąć do 2005 r., kiedy Francja i Holandia odrzuciły Konstytucję UE w referendach, wywołując poważny kryzys we Wspólnocie. Potem nastąpiła najpierw dwuletnia faza „konsternacji”, zanim Niemcy – podczas swojego przewodnictwa w UE w pierwszym półroczu 2007 r. – przygotowali raport na temat „możliwych przyszłych rozwiązań”, co z kolei utorowało drogę do przyjęcia Traktatu Lizbońskiego. Nie wchodząc w szczegóły, odrzucenie 15 lat temu przez Paryż unijnej konstytucji zadało cios niezachwianemu dotąd filarowi UE, jakim była oś niemiecko–francuska. Następnym wydarzeniem, przygotowującym grunt pod „mimowolne” przywództwo Niemiec w UE, był zapoczątkowany w 2009 r. kryzys strefy euro. Kiedy nad Grecją zawisło widmo bankructwa, Berlin już całkiem świadomie przejął inicjatywę w szukaniu rozwiązania tego problemu. Opierało się to na przekonaniu, że gospodarkę niemiecką czekają tłuste lata, co dla polityków takich jak Wolfgang Schäuble stanowiło silny argument do zarządzania polityką europejskich finansów. Przy czym należy też przyznać, że niektóre państwa wspierały wtedy rząd federalny i popychały go wręcz do podjęcia samodzielnych działań antykryzysowych. Z czasem niektórym partnerom w Europie ta niemiecka dominacja zaczęła się jednak coraz mniej podobać.

 

Chyba najpóźniej wtedy, gdy Niemcy przestały ukrywać, że chcą budować swoją dominację w UE na „poprawnych” stosunkach z Rosją.

 

Jak pokazuje dziś ponownie sprawa związana z próbą zabójstwa rosyjskiego opozycjonisty Aleksieja Nawalnego, budowanie dobrych stosunków z Moskwą wpędziło Berlin w pewien dylemat. Wszystko bowiem wskazuje na to, że Rosja nie zrezygnuje ze stosowania dotychczasowych metod uprawiania polityki. Niemcy już w 2014 r. nie wiedzieli jak mają się zachować po aneksji Krymu. W znacznie w większym stopniu stracili jednak swoją wiarygodność rok później, kiedy kanclerz Angela Merkel, już w pełni świadoma swojej władzy w Europie, zawiesiła konwencję dublińską, otwierając granice i inicjując kryzys migracyjny. Rzesze migrantów zalewających Europę Zachodnią pogłębiły kontrowersyjne opinie o przywódczej roli Niemiec w UE. Powracające niczym mantra zdanie kanclerz Merkel „Wir schaffen das” („Damy radę”) utwierdziło wielu europejskich polityków w przekonaniu, że rząd niemiecki rozmijał się z rzeczywistością i że rola lidera RFN w tej kwestii została już przyjęta i to nie „mimowolnie”, lecz aktywnie i apodyktycznie, za plecami partnerów. Decyzja Brytyjczyków o wyjściu z Unii była wyraźnym wyrazem odrzucenia formy przywództwa narzuconego przez Berlin. Odejście tak silnego gracza ze Wspólnoty paradoksalnie wzmocniło niemiecką dominację w instytucjach unijnych, bo tym samym na niemieckie barki spadło więcej odpowiedzialności. Tymczasem Niemcy zaś zamiast przemyśleć, dlaczego Brytyjczycy postanowili wycofać się z wzniosłego niegdyś projektu, zaczęły wzmacniać swoją przywódczą funkcję w oparciu o koncepcję coraz głębszej integracji europejskiej.

 

Dziś prezydent Francji Emmanuel Macron i Angela Merkel znów występują w zgodnym tandemie. Czy Berlin podzieli się znów swoją dominacją w Europie z Paryżem?

 

Mimo swojej silnej roli w ONZ i potencjału militarnego, Francja jest już dziś tylko cieniem swojej dawnej potęgi. W okresie pandemii wskaźniki ekonomiczne nie wyglądają najlepiej, a niezadowolenie społeczne rośnie. To już nie będzie ten sam niemiecko–francuski tandem jak kiedyś. Zresztą może trudno to sobie dziś wyobrazić, ale jeszcze za prezydentury Jacques'a Chiraca Francja oceniała forsowaną przez socjaldemokratyczne Niemcy integrację w UE za wielki błąd. Odrzuceniem w 2005 r. unijnej konstytucji Paryż pokazał, że wątpi w rosnący w siłę neoliberalizm. Jednocześnie, podobnie jak ostatnio w przypadku Wielkiej Brytanii i brexitu, ten opór osłabił pozycję Francji w Brukseli, której lewicowo–liberalni urzędnicy ostatnią nadzieję na utrzymaniu status quo w coraz większym stopniu upatrywali w Niemczech. Bo akurat w tym kontekście trzeba przyznać rację prezydentowi Steinmeierowi – niemieckie elity pozostały w swoim neoliberalizmie „stabilne”. Co ciekawe, te ówczesne podskórne niemiecko–francuskie animozje odbijały się też w rozwoju gospodarczym obu krajów. Niemcy w pewnym sensie wykorzystały brak pokory Francji do osłabienia jej pozycji na rynkach finansowych. Obniżenie francuskich obligacji państwowych przez agencje ratingowe były wtedy symptomem zwiastującym, kto niebawem przejmie niepodzielne przywództwo w Europie.

 

Czyli Niemcy nie chciały się już z nikim podzielić swoją dominacją?

 

Tak, choć temu kryzysowi w niemiecko–francuskich stosunkach towarzyszył rzeczywiście też brak alternatywnych partnerów dla Niemiec. Włochy miały i mają wystarczająco wiele własnych problemów. Mój kraj kłóci się obecnie z całą Unią. A pomiędzy Polską a Niemcami też nie układa się najpomyślniej, przy czym nie chodzi jedynie o insynuacje dotyczące polskiej praworządności, lecz także o pojawiającą się często na linii Berlin–Warszawa różnicę zdań w kwestii relacji z Rosją. Słowem – pogarszające się stosunki Niemiec z innymi państwami UE paradoksalnie wzmocniły ich hegemonię, choć nie ociepliły oczywiście ich wizerunku.

 

Polska nie zgadza się w pełni z niemiecką dominacją w Unii, choć nie zamierza opuścić Wspólnoty. Pytanie tylko, na ile np. państwa Grupy Wyszehradzkiej są w ogóle jeszcze w stanie ograniczyć rosnącą siłę Niemiec w instytucjach unijnych? Czy jest to w ogóle jeszcze możliwe?

 

Faktem jest, że Niemcy od lat bez większych zahamowań wykorzystują w Europie swoją przewagę polityczną i ekonomiczną. O tym świadczą choćby ostatnie opinie niektórych niemieckich polityków, którzy domagają się sfinalizowania projektu Nord Stream 2. Nic nie jest na zawsze, ale odrzucenie przez Francję konstytucji unijnej, kryzys strefy euro oraz fala imigrantów wzmocniły hegemonię Niemiec, które tym samym odebrały unijnym instytucjom autorytet i stosowne narzędzia, jakimi mogłyby same zarządzać kryzysami. Zanim powstały takie inicjatywy jak Grupa Wyszehradzka, w Unii brakowało alternatywy dla hegemonii Berlina. Po francuskim buncie nikt się nie kwapił do podzielenia się z Niemcami dominacją, co stworzyło pewien klimat przyzwolenia na niemieckie przywództwo. Ale to Niemcy same stopniowo wykorzystały sytuację dla swoich potrzeb, zdawszy sobie sprawę z rosnącej przewagi.

 

Silna waluta euro oraz rosnąca potęga eksportowa dostarczają Niemcom kolejnych argumentów do wypełnienia tej roli…

 

To prawda, właściwie od wprowadzenia przez kanclerza Schrödera Agendy 2010 Niemcy odnotowywały corocznie nadwyżki i coraz mniejsze długi. Wzmocniły swoją dominację, uzależniając gospodarki innych państw od swojego eksportu. Choć z drugiej strony wiele państw UE chwali sobie też stosunki handlowe z RFN. Niemcy uchodzą za partnera godnego zaufania, co więcej – za dostarczyciela najwyższej próby towarów.

 

No dobrze, ale mówiliśmy też o niemieckiej hegemonii, która jest stricte polityczna.

 

Zgoda, ale mówiliśmy też, że inne państwa członkowskie na to pozwalały. Jeśli dobrze pamiętam, to np. były szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski w listopadzie 2011 roku w Berlinie wskazywał wręcz na „konieczność” niemieckiej dominacji w Europie. Stwierdził, że mniej obawia się niemieckiego przywództwa niż niemieckiej „bezczynności”. Można uznać, że tego rodzaju wypowiedzi umacniały tylko niemiecki rząd w przekonaniu, że ta rola im się należy. Ale trzeba też przyznać, że nie wszystkim niemieckim politykom ona się podoba. O tym, że ta rola jest w pewnym stopniu mimowolna, świadczą głosy sprzeciwiające się zbyt dużej odpowiedzialności Niemiec za procesy zachodzące w UE. Ale koniec końców decyzje będzie podejmować i tak kanclerz Angela Merkel. Przy czym w przeszłości nie interesowały ją ani opinie zarządu Bundesbanku, ani sędziów Trybunału Konstytucyjnego w sprawie polityki pieniężnej EBC. I tak już prawdopodobnie pozostanie do jej abdykacji w roku wyborczym 2021. Przy czym akurat w kwestiach finansów oraz strefy euro wiodącą rolę Niemcy przyjęły już od początku istnienia wspólnej waluty. Nikt jej im nie narzucił, do głównych architektów strefy euro należą głównie niemieccy politycy i oni z pełną świadomością chcieli nadawać w tej sprawie ton. Choć na pewno wtedy jeszcze nie myśleli o uwspólnotowieniu długów. Ale dziś, już w pełni świadomi swojej rozbudowanej hegemonii, mogą wprowadzać rozmaite „konieczne” zmiany.

 

Niektórzy twierdzą, że dzięki ożywieniu osi Paryż–Berlin prezydent Francji ograniczy niemiecką hegemonię.

 

Obecna prezydencja RFN w Unii oraz postawa niemieckiej szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen są wyraźnymi sygnałami, że w najbliższej przyszłości Niemcy nie oddadzą swoich wpływów w kluczowych instytucjach unijnych. Oczywiście wiele zależy też od tego, kto jesienią 2021 r. zostanie sukcesorem Annegret Kramp–Karrenbauer w CDU oraz następcą Angeli Merkel na fotelu kanclerskim. Poglądy choćby takich kandydatów jak Norbert Röttgen czy Friedrich Merz w kwestii odpowiedzialności Niemiec za UE różnią się zasadniczo od tego, co głosi nadreński premier Armin Laschet, który uchodzi raczej za kontynuatora polityki Merkel. Poza tym wbrew głośnym zapewnieniom Macrona pozycja Francji w UE jest coraz słabsza. W ostatnich piętnastu latach w Pałacu Elizejskim kręciła się karuzela personalna, podczas gdy lokatorka Urzędu Kanclerskiego pozostawała ta sama, ugruntowując swoją władzę w Europie. I to dlatego Merkel dziś może sobie pozwolić na zdania typu: „Jeśli upadnie euro, to upadnie cała Europa”.

 

Z jednej strony mówi się o rosnącej hegemonii, z drugiej o pewnej „opieszałości” kanclerz Angeli Merkel, która – tak jak np. teraz w kwestii Nord Stream 2 – woli „przeczekać” kryzys, zanim podejmie decyzję. A może to tylko polityczne wyrachowanie? Jeśli tak, na ile ta strategia przyczyniła się do wzmocnienia niemieckiej hegemonii w Europie?

 

Na początku kryzysu w strefie euro to „wyczekiwanie” było uzasadnione tym, że Niemcy jako największy kredytodawca nie chciały od razu przelewać środków państwom, które być może nie chcą spełniać stawianych im warunków. Na pewno zwlekanie szefowej niemieckiego rządu z podjęciem niektórych decyzji jest też obliczone na to, by inne państwa miały czas oswoić się z przywódczą rolą Niemiec. Niektórzy mówią już nawet o tzw. „merkiawelizmie”, czyli „świadomym czekaniu”, które ma być skutecznym narzędziem wymuszania na innych państwach afirmacji decyzji Berlina. Jednocześnie Niemcy chcą być „hegemonem zdemilitaryzowanym”, wzdragającym się przed osiągnięciem minimalnych nawet celów ustalonych w ramach NATO. Natomiast we wszystkich innych kwestiach nie dadzą sobie odebrać roli lidera. I ta bezwzględna „soft–power” jest oczywiście zauważana w krajach jak Włochy czy Grecja, gdzie w niektórych kręgach określa się Niemcy już mianem „Czwartej Rzeszy”. Nie zawsze było też łatwo rozegrać Niemcom swoją dominacje, jak choćby w przypadku unii bankowej. W Niemczech mnożą się zresztą głosy krytyczne, zarzucające Berlinowi „dyktatorskie” zapędy. W okresie kryzysu euro wybitny socjolog Jürgen Habermas mocno skrytykował ówczesnego ministra finansów Wolfganga Schäublego, który w mediach stosował politykę zastraszania, zapowiadając nieuchronność wyrzucenia Grecji ze wspólnoty walutowej w razie nieprzestrzegania przez nią nowych reguł „zaciskania pasa”.

 

Wróćmy do kryzysu migracyjnego, jakże aktualnego również w tych dniach. W tej kwestii nie zauważyliśmy u Angeli Merkel właściwej jej „opieszałości'”.

 

W obliczu kryzysu migracyjnego Merkel istotnie wcale nie czekała, podejmując swoją decyzję wręcz pochopnie, wbrew napomnieniom doradców i ekspertów. Tu jej polityczny instynkt ją opuścił, choć na pewno nie kierowała się wyłącznie pobudkami „humanitarnymi”. Przede wszystkim chyba liczyła na to, że napływający imigranci zasilą niemiecką gospodarkę zamiast obciążać kasę państwa. Kolejne miesiące oczywiście boleśnie zweryfikowały te pierwotne założenia. Jednocześnie Merkel zauważyła, że niemiecka dominacja w Unii była już tak rozbudowana, że w sprawie dotyczącej relokacji uchodźców została w Europie sama jak palec. Niemiecka kanclerz się zagalopowała, zapominając po raz pierwszy o pewnej niepisanej zasadzie: aby utrzymać hegemonię trzeba być pewnym wsparcia innych państw. Odkąd zauważyła, że tak nie jest, zaczęła brnąć w nieracjonalne zapewnienia o konieczności europejskiej integracji. Potem dolała oliwy do ognia uporczywym przykrywaniem wszelkich wątpliwości groźbami sankcji wobec „niepokornych” państw.

 

Myśli pan, że w roku wyborczym 2021 Niemcy zdobędą się na odrobinę refleksji?

 

Z racji swojego położenia geograficznego i wkładu w cywilizację europejską Niemcy pewnie mają prawo do odegrania szczególnej roli w Unii Europejskiej. A jednak powiększa się armia przeciwników niemieckiej hegemonii. Dlaczego? Na pewno nie z zazdrości. Oprócz przewagi ekonomicznej główny problem z dominacją Berlina polega na tym, że pod kierownictwem Angeli Merkel charakteryzuje się ona też ideologicznym uciskiem. Niemcy wykorzystują swoją przewagę do narzucania innym państwom swoich wyobrażeń na temat masowej imigracji, kwestiach obyczajowych czy globalizmu. Tego rodzaju filozofia, wedle której w imię „moralnej wyższości” można „zagłodzić” państwa, z którymi Niemcy utrzymują już lepsze stosunki handlowe niż choćby z Francją, może doprowadzić do upadku całego europejskiego projektu.

 

Wojciech Osiński, Gazeta Bankowa

 

Prof. dr Simon Bulmer

Brytyjski historyk ekonomii i myśli politycznej, niemcoznawca. Wykładowca Uniwersytetu w Sheffield. Autor wielu publikacji o roli Niemiec w Europie i na świecie.

wyszukiwanie po:

Newsletter BDO

Chcesz otrzymywać najnowsze informacje o najnowszych artykułach, aktualnościach i szkoleniach?